Dzikie łabędzie

Daleko, daleko, w kraju, gdzie jaskółki odlatują od nas na zimę, żył król. Miał jedenastu synów i jedną córkę Elizę.

Do szkoły uczęszczało już jedenastu braci książąt; każdy miał na piersi gwiazdę, az boku grzmiała szabla; pisali na złotych tablicach z diamentowymi ołówkami i umieli doskonale czytać, nawet z książki, nawet na pamięć – mimo wszystko. Od razu można było usłyszeć, co czytają prawdziwi książęta! Ich siostra Eliza siedziała na ławce z lustrzanego szkła i oglądała książkę z obrazkami, za którą zapłacono połowę królestwa.

Tak, dzieci żyły dobrze, ale nie na długo!

Ich ojciec, król tego kraju, poślubił złą królową, która nie lubiła biednych dzieci. Musieli tego doświadczyć już pierwszego dnia: w pałacu była zabawa, a dzieci zaczęły zwiedzać, ale macocha zamiast różnych ciast i pieczonych jabłek, których zawsze dostawali pod dostatkiem, dała im filiżankę piasku i powiedział, że mogą sobie wyobrazić, jakby to była uczta.

Tydzień później oddała swoją siostrę Elizę na wychowanie w wiosce chłopom i minęło trochę więcej czasu i udało jej się tyle opowiedzieć królowi o biednych książętach, że nie chciał ich już więcej widzieć.

– Leć, aby odebrać i pozdrowić ze wszystkich czterech stron! – powiedziała zła królowa. – Lataj jak duże ptaki bez głosu i poluj na siebie!

Ale nie mogła wyrządzić im tyle krzywdy, ile by chciała – zamieniły się w jedenaście pięknych dzikich łabędzi, z krzykiem wyleciały z okien pałacu i pognały po parkach i lasach.

Wczesnym rankiem przelecieli obok chaty, w której ich siostra Eliza wciąż głęboko spała. Zaczęli latać nad dachem, wyciągali giętkie szyje i machali skrzydłami, ale nikt ich nie słyszał ani nie widział; więc musieli odlecieć z niczym. Wysoko, wysoko wznosili się aż do samych chmur i wlecieli do dużego ciemnego lasu, który rozciągał się aż do morza.

Biedna Eliza stała w chłopskiej chacie i bawiła się zielonym liściem – innych zabawek nie miała; przebiła dziurę w prześcieradle, spojrzała przez nią na słońce i wydawało jej się, że widzi jasne oczy swoich braci; kiedy ciepłe promienie słońca spływały po jej policzku, przypomniała sobie ich czułe pocałunki.

Mijały dni, jeden jak drugi. Czy wiatr kołysał krzewami róż, które rosły w pobliżu domu i szepnął do róż: „Czy jest ktoś piękniejszy od ciebie?” – róże pokręciły głowami i powiedziały: "Eliza jest piękniejsza". Czy jakaś stara kobieta siedziała w niedziele w drzwiach swojego domu, czytając psałterz, a wiatr obracał kartki, mówiąc do księgi: „Czy jest ktoś bardziej pobożny niż ty?” książka odpowiedziała: "Eliza jest bardziej pobożna!" A róże i psałterz mówiły prawdę.

Ale Eliza miała piętnaście lat i została odesłana do domu. Widząc, jaka była ładna, królowa rozgniewała się i znienawidziła swoją pasierbicę. Chętnie zmieniłaby ją w dzikiego łabędzia, ale teraz nie było to możliwe, ponieważ król chciał zobaczyć swoją córkę.

I tak wcześnie rano królowa poszła do marmurowej wanny, wszystkie udekorowanej wspaniałymi dywanami i miękkimi poduszkami, wzięła trzy ropuchy, pocałowała każdą z nich i powiedziała do pierwszej:

– Usiądź na głowie Elizy, gdy wejdzie do wanny; pozwól jej stać się tak głupią i leniwą jak ty! A ty siadasz na jej czole! Powiedziała do drugiego. – Niech Eliza będzie tak brzydka jak ty, a jej ojciec jej nie rozpozna! Leżysz na jej sercu! Królowa szepnęła do trzeciej ropuchy. – Niech stanie się zła i cierpi z tego powodu!

Potem opuściła ropuchy do czystej wody, która natychmiast zmieniła kolor na zielony. Wołając Elizę, królowa rozebrała ją i kazała wejść do wody. Eliza posłuchała i jedna ropucha usiadła na jej koronie, druga na czole, a trzecia na piersi; ale Eliza nawet tego nie zauważyła, a gdy tylko wyszła z wody, unosiły się na wodzie trzy czerwone maki. Gdyby ropuchy nie zostały zatrute pocałunkiem wiedźmy, leżałyby na głowie i sercu Elizy w czerwone róże; dziewczyna była tak pobożna i niewinna, że ​​czary nie miały na nią wpływu.

Widząc to zła królowa natarła Elizę sokiem z orzechów włoskich, tak że zrobiła się całkowicie brązowa, posmarowała twarz śmierdzącą maścią i splątała jej śliczne włosy. Teraz nie można było rozpoznać ładnej Elizy. Nawet jej ojciec przestraszył się i powiedział, że to nie jest jego córka. Nikt jej nie rozpoznał, z wyjątkiem psa łańcuchowego i jaskółek, ale któż by słuchał biednych stworzeń!

Eliza płakała i myślała o swoich wypędzonych braciach, którzy potajemnie opuścili pałac i przez cały dzień błąkali się po polach i bagnach, kierując się do lasu. Sama Eliza nie bardzo wiedziała, dokąd powinna się udać, ale tak bardzo tęskniła za swoimi braćmi, którzy również zostali wyrzuceni z domu, że postanowiła ich szukać wszędzie, aż ich odnajdzie.

Nie została długo w lesie, gdy już zapadła noc, a Eliza zupełnie się zgubiła; potem położyła się na miękkim mchu, odmówiła modlitwę o nadchodzący sen i pochyliła głowę na pniu. W lesie panowała cisza, powietrze było tak ciepłe, setki świetlików błysnęło w trawie jak zielone światła, a gdy Eliza dotknęła dłonią krzaka, wpadły w trawę jak gwiezdny deszcz.

Elizie przez całą noc śnili się bracia: znowu wszyscy byli dziećmi, bawili się razem, pisali ołówkami na złotych tablicach i oglądali cudowną książkę z obrazkami, która kosztowała pół królestwa. Ale nie pisali kresek i zer na tablicach, jak to robili wcześniej – nie, opisali wszystko, co widzieli i czego doświadczyli. Wszystkie obrazki w księdze były żywe: ptaki śpiewały, a ludzie opuszczali strony i rozmawiali z Elizą i jej braćmi; ale gdy tylko chciała odwrócić prześcieradło, odskoczyli, w przeciwnym razie na zdjęciach byłoby zamieszanie.

Kiedy Eliza się obudziła, słońce było już wysoko; nie mogła nawet dobrze przyjrzeć się jej zza gęstego listowia drzew, ale poszczególne jego promienie przedzierały się między gałęziami i biegały jak złote króliczki po trawie; z zieleni unosił się cudowny zapach, a ptaki prawie siedziały na ramionach Elizy. Niedaleko słychać było szmer źródła; okazało się, że płynie tu kilka dużych strumieni, wpadających do stawu o cudownym piaszczystym dnie. Staw był otoczony żywopłotem, ale w jednym miejscu dzikie jelenie wyrwały sobie szerokie przejście i Eliza mogła zejść do samej wody. Woda w stawie była czysta i przejrzysta; wiatr nie poruszał gałęziami drzew i krzewów, można by pomyśleć, że zarówno drzewa, jak i krzewy były narysowane na dnie, tak wyraźnie odbijały się w lustrze wody.

Widząc jej twarz w wodzie, Eliza była całkowicie przerażona, była taka czarna i obrzydliwa; więc nabrała garść wody, przetarła oczy i czoło, a jej biała, delikatna skóra znów zabłysła. Potem Eliza rozebrała się całkowicie i weszła do chłodnej wody. Szukanie tak ładnej księżniczki było na całym świecie!

Po ubraniu i zapleceniu długich włosów poszła do bulgoczącego źródła, wypiła wodę prosto z garści, a potem ruszyła dalej przez las, nie wiedząc gdzie. Pomyślała o swoich braciach i miała nadzieję, że Bóg jej nie opuści: rozkazał rosnąć dzikim jabłoniom w lesie, aby nakarmić nimi głodnych; wskazał jej także jedną z tych jabłoni, których gałęzie były wygięte pod ciężarem owocu. Po zaspokojeniu głodu Eliza podparła gałęzie pałeczkami i zeszła w głąb lasu. Zapanowała taka cisza, że ​​Eliza słyszała własne kroki, słyszała szelest każdego suchego liścia, który znalazł się pod jej stopami. Ani jeden ptak nie przyleciał na tę pustynię, ani jeden promień słońca nie prześlizgnął się przez nieprzerwany gąszcz gałęzi. Wysokie pnie stały w gęstych rzędach jak ściany z bali; Eliza nigdy nie czuła się tak samotna.

W nocy zrobiło się jeszcze ciemniej; w mchu nie błyszczał ani jeden świetlik. Eliza położyła się smutno na trawie i nagle wydało jej się, że gałęzie nad nią się rozstępują, a sam Bóg patrzył na nią życzliwymi oczami; małe aniołki wyjrzały zza jego głowy i spod ramion.

Budząc się rano, sama nie wiedziała, czy to we śnie, czy w rzeczywistości. Idąc dalej, Eliza spotkała staruszkę z koszem jagód; sta-

Rushka dała dziewczynie garść jagód, a Eliza zapytała ją, czy przez las przeszło tu jedenastu książąt.

„Nie”, powiedziała stara kobieta, „ale wczoraj widziałam nad rzeką jedenaście łabędzi w złotych koronach.

A staruszka zabrała Elizę na urwisko, pod którym płynęła rzeka. Na obu brzegach rosły drzewa, wyciągające ku sobie długie, gęsto ulistnione gałęzie. Te z drzew, które nie mogły splatać swoich gałęzi z gałęziami swoich braci na przeciwległym brzegu, były tak rozciągnięte nad wodą, że ich korzenie wypełzły z ziemi, a mimo to udało im się postawić na swoim.

Eliza pożegnała się ze staruszką i udała się do ujścia rzeki, która wpadła do otwartego morza.

A teraz przed młodą dziewczyną otworzyło się cudowne nieskończone morze, ale na całej swej przestrzeni nie było widać ani jednego żagla, nie było ani jednej łodzi, na której mogłaby wyruszyć w dalszą podróż. Eliza spojrzała na niezliczone głazy wyrzucone na brzeg przez morze – woda je wypolerowała tak, że były całkowicie gładkie i okrągłe. Wszystkie inne przedmioty wyrzucane przez morze – szkło, żelazo i kamienie – też nosiły ślady tego zgrzytu, ale tymczasem woda była delikatniejsza niż delikatne dłonie Elizy, a dziewczyna pomyślała: „Fale toczą się nieubłaganie jedna za drugą i w końcu zmielą najmocniej przedmioty. Ja też będę pracować niestrudzenie! Dziękuję za naukę, szybkie fale światła! Moje serce mówi mi, że pewnego dnia zabierzesz mnie do moich drogich braci!”

Na wyschniętych wodorostach wyrzuconych przez morze leżało jedenaście białych łabędzi piór; Eliza zebrała i związała je w bułkę; krople wciąż błyszczały na piórach – rosa czy łzy, kto wie? Na brzegu było puste, ale Eliza tego nie czuła: morze było wieczną różnorodnością; w ciągu kilku godzin można było tu zobaczyć więcej niż przez cały rok gdzieś nad brzegami świeżych jezior śródlądowych. Kiedy wielka czarna chmura zbliżała się do nieba, a wiatr stawał się coraz silniejszy, morze zdawało się mówić: „Ja też mogę stać się czarny!” – zaczął kipieć, martwić się i pokryć białymi barankami. Jeśli chmury były różowawe, a wiatr spał, morze wyglądało jak płatek róży; czasem zmieniał kolor na zielony, czasem biały; ale bez względu na to, jak ciche było powietrze i jak spokojne było samo morze, zawsze było lekkie podniecenie w pobliżu wybrzeża – woda podnosiła się cicho,

Kiedy słońce zbliżało się do zachodu słońca, Eliza zobaczyła linię dzikich łabędzi w złotych koronach lecących w kierunku brzegu; wszystkie łabędzie miały jedenaście lat i leciały jeden po drugim, ciągnąc się długą białą wstążką, Eliza wdrapała się na górę i ukryła za krzakiem. Łabędzie opadły niedaleko od niej i zatrzepotały wielkimi białymi skrzydłami.

W tym samym momencie, gdy słońce zniknęło pod wodą, upierzenie łabędzi nagle opadło i na ziemi pojawiło się jedenastu przystojnych książąt, bracia Elysian! Eliza głośno krzyczała; rozpoznała je od razu, mimo że bardzo się zmieniły; jej serce powiedziało jej, że to oni! Rzuciła się im w ramiona, wezwała ich wszystkich po imieniu, a oni jakoś byli zachwyceni, widząc i rozpoznając swoją siostrę, która dorosła i ładniejsza. Eliza i jej bracia śmiali się i płakali, a wkrótce dowiedzieli się od siebie, jak źle zrobiła im macocha.

„My, bracia”, powiedział najstarszy, „latamy w postaci dzikich łabędzi przez cały dzień, od wschodu do zachodu słońca; kiedy słońce zachodzi, ponownie przybieramy ludzką postać. Dlatego przed zachodem słońca musimy zawsze mieć pod stopami solidny grunt: gdybyśmy podczas lotu pod chmurami zamienili się w ludzi, natychmiast spadlibyśmy z tak strasznej wysokości. Nie mieszkamy tutaj; daleko, daleko za morzem leży ten sam wspaniały kraj, ale droga tam jest długa, musimy przelecieć nad całym morzem, a po drodze nie ma ani jednej wyspy, na której moglibyśmy spędzić noc. Tylko na samym środku morza znajduje się mały samotny klif, na którym możemy jakoś odpocząć, przytuleni do siebie. Jeśli morze szaleje, bryzgi wody przelatują nawet nad naszymi głowami, ale dziękujemy Bogu za takie schronienie: nie bądź nim, nigdy byśmy nie byli w stanie odwiedzić naszej słodkiej ojczyzny – a teraz na ten lot musimy wybrać dwa najdłuższe dni w roku. Tylko raz w roku możemy polecieć do domu; możemy tu zostać przez jedenaście dni i przelecieć nad tym wielkim lasem, skąd możemy zobaczyć pałac, w którym się urodziliśmy i gdzie mieszka nasz ojciec, i dzwonnicę kościoła, w której spoczywa nasza matka. Tutaj nawet krzewy i drzewa wydają się nam znajome; tu dzikie konie, które widzieliśmy w dzieciństwie, wciąż biegają po równinach, a górnicy wciąż śpiewają pieśni, do których tańczyliśmy jako dzieci. Tu jest nasza ojczyzna, tu ciągnie nas z całego serca i tu odnaleźliśmy Cię, droga siostro! Możemy tu zostać jeszcze dwa dni, a potem musimy polecieć za granicę, do obcego kraju! Jak możemy Cię z nami zabrać? Nie mamy statku ani łodzi!

– Jak mogę uwolnić cię od zaklęcia? Siostra zapytała braci.

Rozmawiali więc prawie całą noc i zdrzemnęli się tylko na kilka godzin.

Elizę obudził dźwięk skrzydeł łabędzia. Bracia ponownie stali się ptakami i latali w dużych kręgach w powietrzu, a następnie całkowicie zniknęli z pola widzenia. Tylko najmłodszy z braci pozostał z Elizą; łabędź położył głowę na jej kolanach, a ona głaskała i dotykała jego piór. Spędzili razem cały dzień, wieczorem przybyli inni, a gdy słońce zaszło, wszyscy ponownie przybrali ludzką postać.

– Jutro musimy stąd odlecieć i nie będziemy mogli wrócić do przyszłego roku, ale nie zostawimy was tutaj! – powiedział młodszy brat. – Masz odwagę odlecieć z nami? Moje ramiona są wystarczająco silne, by ponieść cię przez las – czy nie możemy wszyscy unieść cię na naszych skrzydłach przez morze?

– Tak, zabierz mnie ze sobą! powiedziała Eliza.

Całą noc spędzili za siatką z giętkich winorośli i trzcin; siatka okazała się duża i mocna; Eliza została w nim umieszczona. Zamieniając się o wschodzie słońca w łabędzie, bracia chwycili dziobami sieć i wzbili się w chmury ze swoją słodką siostrą, która spała głęboko. Promienie słońca oświetlały jej twarz, więc jeden z łabędzi przeleciał nad jej głową, chroniąc ją przed słońcem swoimi szerokimi skrzydłami.

Byli już daleko od ziemi, kiedy Eliza się obudziła i wydawało jej się, że śni w rzeczywistości, tak dziwnie było jej latać w powietrzu. Obok niej leżała gałąź ze wspaniałymi dojrzałymi jagodami i pęczkiem pysznych korzeni; najmłodszy z braci podniósł je i położył jej, a ona uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością – domyślała się, że leci nad nią i chroni ją przed słońcem swoimi skrzydłami.

Lecieli wysoko, wysoko, tak że pierwszy statek, który zobaczyli na morzu, wydał im się mewą unoszącą się na wodzie. Za nimi na niebie była wielka chmura – prawdziwa góra! – a na nim Eliza zobaczyła poruszające się gigantyczne cienie jedenastu łabędzi i jej własnych. Było zdjęcie! Nigdy wcześniej nie widziała kogoś takiego jak ona! Ale gdy słońce wzeszło wyżej, a chmura pozostawała coraz dalej w tyle, cienie powietrza stopniowo znikały.

Przez cały dzień łabędzie latały jak strzała wystrzelona z łuku, ale wciąż wolniej niż zwykle; teraz nosili siostrę. Dzień zaczął skłaniać się ku wieczorowi, nastała zła pogoda; Eliza patrzyła ze strachem, jak zachodzi słońce, a samotny klif morza wciąż jest poza zasięgiem wzroku. Wydawało jej się, że łabędzie w jakiś sposób energicznie trzepoczą skrzydłami. Ach, to jej wina, że ​​nie mogli lecieć szybciej! Słońce zajdzie – staną się ludźmi, wpadną do morza i utopią się! I zaczęła modlić się do Boga z głębi serca, ale urwisko się nie pojawiło. Zbliżała się czarna chmura, silne podmuchy wiatru zwiastowały burzę, chmury zebrały się w solidną, budzącą grozę ołowianą falę toczącą się po niebie; błyskawica błysnęła po błyskawicy.

Jedna krawędź słońca prawie dotknęła wody; Serce Elizy zatrzepotało; łabędzie nagle spadły z niesamowitą prędkością, a dziewczyna już myślała, że ​​wszystkie spadają; ale nie, oni nadal latali. Słońce było do połowy pod wodą i dopiero wtedy Eliza zobaczyła pod sobą urwisko, nie większe niż foka wystająca z wody. Słońce szybko gasło; teraz wydawała się tylko małą błyszczącą gwiazdką; ale teraz łabędzie postawiły stopę na twardym gruncie i słońce zgasło jak ostatnia iskra spalonego papieru. Eliza zobaczyła wokół siebie braci, stojących ręka w rękę; wszystkie ledwo mieszczą się na maleńkim klifie. Morze uderzało w niego wściekle i zasypywało ich deszczem; niebo płonęło błyskawicami, a grzmoty grzmiały co minutę, ale siostra i bracia trzymali się za ręce i śpiewali psalm, wlewając w ich serca pociechę i odwagę.

O świcie burza ucichła, znów zrobiło się jasno i cicho; gdy słońce wzeszło, łabędzie i Eliza poleciały dalej. Morze było wciąż wzburzone, a z góry widzieli, jak biała piana unosiła się na ciemnozielonej wodzie, jak niezliczone stada łabędzi.

Gdy słońce wzeszło wyżej, Eliza zobaczyła przed sobą górzysty kraj unoszący się w powietrzu z masami lśniącego lodu na skałach; między skałami górował ogromny zamek, opleciony kilkoma śmiałymi powietrznymi galeriami kolumn; pod nim kołysały się lasy palmowe i wspaniałe kwiaty wielkości młynów. Eliza zapytała, czy to jest kraj, do którego lecą, ale łabędzie pokręciły głowami: zobaczyła przed sobą wspaniały, ciągle zmieniający się, pochmurny zamek Fata Morgana; tam nie odważyli się sprowadzić ani jednej ludzkiej duszy. Eliza ponownie wbiła wzrok w zamek i teraz góry, lasy i zamek połączyły się i powstało z nich dwadzieścia identycznych majestatycznych kościołów z dzwonnicami i ostrołukowymi oknami. Wydawało jej się nawet, że słyszy dźwięki organów, ale to był dźwięk morza. Teraz kościoły były bardzo blisko ale nagle zamienił się w całą flotyllę statków; Eliza przyjrzała się bliżej i zobaczyła, że ​​to tylko morska mgła unosząca się nad wodą. Tak, przed jej oczami zawsze zmieniały się przewiewne obrazy i obrazy! Ale w końcu pojawiła się prawdziwa kraina, do której polecieli. Były wspaniałe góry, lasy cedrowe, miasta i zamki.

Na długo przed zachodem słońca Eliza usiadła na skale przed dużą jaskinią, jakby obwieszona haftowanymi zielonymi dywanami – była więc porośnięta miękkimi zielonymi pnączami.

– Zobaczmy, o czym śnisz w nocy! – powiedział najmłodszy z braci i pokazał siostrze jej sypialnię.

– Och, gdybym marzył o tym, jak uwolnić cię od zaklęcia! Powiedziała, a ta myśl nigdy nie opuściła jej umysłu.

Eliza zaczęła żarliwie modlić się do Boga i kontynuowała modlitwę nawet we śnie. A teraz śniło jej się, że leci wysoko, wysoko w powietrze do zamku Fata Morgana i że sama wróżka wyszła jej na spotkanie, taka jasna i piękna, ale jednocześnie zaskakująco podobna do starej kobiety, która dała Elizie jagody w lesie i opowiadał o łabędziach w złotych koronach.

„Twoich braci można ocalić” — powiedziała. – Ale czy masz dość odwagi i wytrzymałości? Woda jest bardziej miękka niż twoje delikatne dłonie i wciąż szlifuje kamienie, ale nie czuje bólu, jaki poczują twoje palce; woda nie ma serca, które marnieje ze strachu i udręki, jak twoje. Widzisz, mam w rękach pokrzywy? Takie pokrzywy rosną tu w pobliżu jaskini i tylko ona, a nawet pokrzywa, która rośnie na cmentarzach, może ci się przydać; zauważ ją! Zbierzesz te pokrzywy, chociaż twoje ręce będą pęcherze od oparzeń; następnie ugniatasz go nogami, skręcasz długie nitki z powstałego włókna, a następnie tkasz jedenaście koszul z długimi rękawami i rzucasz je na łabędzie; wtedy czary znikną. Pamiętaj jednak, że od momentu rozpoczęcia pracy, aż do jej zakończenia, nawet jeśli trwało to całe lata, nie musisz mówić ani słowa. Już pierwsze słowo, które wyjdzie z twojego języka, przebije serca twoich braci jak sztylet. Ich życie i śmierć będą w twoich rękach! Zapamiętaj to wszystko!

A wróżka dotknęła jej ręki pokrzywą; Eliza poczuła ból przypominający oparzenie i obudziła się. Był już jasny dzień, a obok niej leżała wiązka pokrzyw, dokładnie taka sama jak ta, którą teraz widziała we śnie. Potem upadła na kolana, podziękowała Bogu i wyszła z jaskini, by natychmiast zabrać się do pracy.

Swoimi czułymi rękami rozdarła wściekłe, kłujące pokrzywy, a dłonie miała pokryte dużymi pęcherzami, ale szczęśliwie zniosła ból: gdyby tylko mogła uratować swoich kochanych braci! Potem gołymi stopami ugniatała pokrzywy i zaczęła skręcać zielone włókno.

Gdy słońce zaszło, pojawili się bracia i bardzo się przestraszyli, widząc, że stała się niema. Myśleli, że to nowe czary ich nikczemnej macochy, ale. Patrząc na jej ręce, zdali sobie sprawę, że otępiała dla ich zbawienia. Najmłodszy z braci zaczął płakać; jego łzy spadły na jej ręce, a tam, gdzie spadła łza, zniknęły palące pęcherze, ból ustąpił.

Eliza spędziła noc w swojej pracy; odpoczynek nie przyszedł jej do głowy; myślała tylko o tym, jak jak najszybciej uwolnić swoich drogich braci. Cały następny dzień, gdy łabędzie latały, pozostawała sama, ale nigdy wcześniej czas nie leciał dla niej tak szybko. Jedna koszula z pancerzem była gotowa i zabrała się do pracy nad następną.

Nagle w górach rozległy się dźwięki myśliwskich rogów; Eliza była przestraszona; dźwięki zbliżyły się, potem dało się słyszeć szczekanie psów. Dziewczyna zniknęła w jaskini, związała wszystkie zebrane pokrzywy w pęczek i usiadła na nim.

W tej samej chwili z krzaków wyskoczył duży pies, a za nim drugi i trzeci; szczekały głośno i biegały tam iz powrotem. Po kilku minutach wszyscy myśliwi zebrali się w jaskini; najprzystojniejszy z nich był królem tego kraju; podszedł do Elizy – nigdy nie spotkał takiej piękności!

– Jak się tu dostałeś, kochane dziecko? Zapytał, ale Eliza tylko pokręciła głową; Nie odważyła się przemówić: od jej milczenia zależało życie i zbawienie jej braci. Eliza schowała ręce pod fartuch, aby król nie widział, jak cierpi.

– Chodź ze mną! – powiedział. – Nie możesz tu zostać! Jeśli jesteś tak dobry jak jesteś, ubiorę cię w jedwab i aksamit, włożę złotą koronę na twoją głowę i zamieszkasz w moim wspaniałym pałacu! – I położył ją na siodle przed sobą; Eliza płakała i załamywała ręce, ale król powiedział: – Chcę tylko twojego szczęścia. Pewnego dnia sam mi podziękujesz!

Zabrał ją przez góry, a myśliwi pogalopowali za nią.

Pod wieczór pojawiła się wspaniała stolica króla, z kościołami i kopułami, a król sprowadził Elizę do swojego pałacu, gdzie w wysokich marmurowych komnatach szemrały fontanny, a ściany i sufity ozdobiono malowidłami. Ale Eliza nie patrzyła na nic, płakała i tęskniła; Obojętnie oddała się służbie, a oni włożyli królewskie szaty, wplecili jej we włosy perłowe nitki i naciągnęli cienkie rękawiczki na jej spalone palce.

Bogaty strój tak jej się podobał, że była w nich tak olśniewająco dobra, że ​​cały dwór skłonił się przed nią, a król ogłosił ją swoją narzeczoną, chociaż arcybiskup potrząsnął głową, szepcząc królowi, że piękno lasu musi być czarownica, że ​​zabrała im wszystkie oczy i oczarowała serce króla.

Król jednak go nie posłuchał, zasygnalizował muzykom, kazał wezwać najwspanialszych tancerzy i podać na stole drogie potrawy, sam zaś prowadził Elizę przez pachnące ogrody do wspaniałych komnat, ale została smutny i smutny jak poprzednio. Ale wtedy król otworzył drzwi do małego pokoju znajdującego się tuż obok jej sypialni. Całe pomieszczenie było obwieszone zielonymi dywanami i przypominało leśną jaskinię, w której znaleziono Elizę; kłębek włókien pokrzywy leżał na podłodze, a karapaksowa koszula Elizy, utkana przez Elizę, zwisała z sufitu; wszystko to niczym ciekawostkę zabrał z lasu jeden z myśliwych.

– Tutaj możesz zapamiętać swój dawny dom! Powiedział król.

– Tu i twoja praca; może chcesz czasem pobawić się wśród otaczającego Cię przepychu wspomnień z przeszłości!

Widząc pracę bliską jej sercu, Eliza uśmiechnęła się i zarumieniła; pomyślała o uratowaniu braci i ucałowała rękę króla, a on przycisnął ją do serca i kazał zadzwonić z okazji ślubu. Głupia piękność lasu została królową.

Arcybiskup dalej szeptał do króla złe przemówienia, ale nie dotarły one do królewskiego serca i ślub odbył się. Sam arcybiskup musiał nałożyć koronę na pannę młodą; z irytacji wcisnął jej wąską złotą obręcz tak ciasno, że zabolałoby to kogokolwiek, ale ona nawet nie zwróciła na to uwagi: co znaczył dla niej ból cielesny, skoro jej serce marniało z tęsknoty i litości dla jej drogiej bracia! Jej usta wciąż były zaciśnięte, nie wyleciało z nich ani jedno słowo – wiedziała, że ​​życie jej braci zależy od jej milczenia – ale w jej oczach błyszczała żarliwa miłość do miłego, przystojnego króla, który robił wszystko, by ją zadowolić. Z każdym dniem coraz bardziej się do niego przywiązywała. O! Gdyby mogła mu się zwierzyć, wyraź mu swoje cierpienie, ale – niestety! – musiała milczeć, dopóki nie skończy pracy.

Wiedziała, że ​​może znaleźć takie pokrzywy na cmentarzu, ale sama musiała je zrywać; Jak być?

„Och, co znaczy ból ciała w porównaniu ze smutkiem, który dręczy moje serce! Myśl Eliza. – Muszę się zdecydować! Pan mnie nie opuści!”

Jej serce zatonęło ze strachu, jak gdyby szła do ogrodu w księżycową noc, a stamtąd długimi alejami i pustymi ulicami na cmentarz. Na szerokich nagrobkach siedziały obrzydliwe czarownice; zrzucali z siebie łachmany, jakby zamierzali pływać, rozrywali świeże groby kościstymi palcami, wyciągali ciała i pożerali je. Eliza musiała przejść obok nich, a oni patrzyli na nią złymi oczami – ale odmówiła modlitwę, zebrała trochę pokrzyw i wróciła do domu.

Tylko jedna osoba nie spała tej nocy i ją zobaczyła – arcybiskup; teraz był przekonany, że miał rację podejrzewając królową, więc była czarownicą i dlatego zdołała oczarować króla i cały lud.

Kiedy król przyszedł do konfesjonału, arcybiskup opowiedział mu, co widział i co podejrzewał; złe słowa wypadły mu z języka, a rzeźby świętych potrząsały głowami, jakby chciały powiedzieć: „To nieprawda, Eliza jest niewinna!” Ale arcybiskup zinterpretował to na swój sposób, mówiąc, że święci również zeznają przeciwko niej, kręcąc głowami z dezaprobatą. Dwie wielkie łzy spłynęły po policzkach króla, zwątpienie i rozpacz ogarnęły jego serce. W nocy tylko udawał, że śpi, ale w rzeczywistości sen mu umykał. A potem zobaczył, że Eliza wstała i zniknęła z sypialni; w kolejne noce powtarzało się to samo; obserwował ją i widział, jak znika w swoim sekretnym pokoju.

Czoło króla stawało się coraz ciemniejsze; Eliza zauważyła to, ale nie rozumiała powodu; jej serce bolało ze strachu i litości dla jej braci; Gorzkie łzy, błyszczące jak diamenty, spływały po królewskiej purpurze, a ludzie, którzy widzieli jej bogaty strój, chcieli zająć miejsce królowej! Ale wkrótce koniec jej pracy; brakowało tylko jednej koszuli, a oczami i znakami poprosiła go, aby wyszedł; tej nocy musiała skończyć pracę, inaczej wszystkie jej cierpienia, łzy i nieprzespane noce byłyby stracone na nic! Arcybiskup wyszedł, besztając ją przekleństwami, ale biedna Eliza wiedziała, że ​​jest niewinna i nadal pracuje.

Aby choć trochę jej pomóc, myszy biegające po podłodze zaczęły zbierać i podnosić jej na nogi porozrzucane łodygi pokrzywy, a drozd siedzący za kratowym oknem pocieszał ją swoją wesołą piosenką.

O świcie, na krótko przed wschodem słońca, jedenastu braci Elizy pojawiło się u bram pałacu i zażądało przyjęcia do króla. Powiedziano im, że to niemożliwe: król wciąż spał i nikt nie odważył się mu przeszkadzać. Pytali dalej, potem zaczęli grozić; pojawili się strażnicy, a potem sam król wyszedł, aby dowiedzieć się, o co chodzi. Ale w tym momencie wzeszło słońce i nie było już braci – nad pałacem szybowało jedenaście dzikich łabędzi.

Ludzie wylewali się do miasta, aby zobaczyć, jak spalą wiedźmę. Żałosna zrzęda niosła wózek, w którym siedziała Eliza; narzucono na nią gruby jutowy płaszcz; jej piękne długie włosy były luźne na ramionach, jej twarz nie była zakrwawiona, jej usta poruszały się miękko, szepcząc modlitwy, a jej palce przędły zieloną przędzę. Nawet w drodze na miejsce egzekucji nie porzuciła rozpoczętej pracy; u jej stóp leżało dziesięć łusek koszuli, jedenasty, które tkała. Tłum szydził z niej.

– Spójrz na wiedźmę! Spójrz, mamrocze! Pewnie nie modlitewnik w jej rękach – nie, wszystko grzebie w jego czarach! Wyrwijmy je z niej i rozerwijmy na strzępy.

I stłoczyli się wokół niej, chcąc wyrwać jej dzieło z rąk, gdy nagle wleciało jedenaście białych łabędzi, usiadło na krawędziach wozu i hałaśliwie zatrzepotało potężnymi skrzydłami. Przerażony tłum wycofał się.

– To znak z nieba! Jest niewinna – szeptało wielu, ale nie odważyło się powiedzieć tego na głos.

Kat złapał Elizę za rękę, ale ona pospiesznie rzuciła łabędziom jedenaście koszulek i… jedenastu przystojnych książąt stało przed nią, tylko najmłodszemu brakowało jednej ręki, zamiast niej było skrzydło łabędzia: Eliza zrobiła nie zdążyła dokończyć ostatniej koszuli, a brakowało jej jednego rękawa.

– Teraz mogę mówić! – powiedziała. – Jestem niewinny!

A ludzie, którzy widzieli wszystko, co się wydarzyło, skłonili się przed nią jak przed świętą, ale ona bezsensownie wpadła w ramiona braci – tak wpłynęło na nią niestrudzone napięcie siły, strachu i bólu.

– Tak, jest niewinna! – powiedział najstarszy brat i opowiedział wszystko tak, jak się stało; a gdy mówił, zapach rozprzestrzenił się w powietrzu, jakby z mnóstwa róż – każda kłoda w ogniu zapuściła korzenie i pędy, i uformował się wysoki pachnący krzew, pokryty czerwonymi różami. Na samym szczycie krzaka lśnił olśniewająco biały kwiat jak gwiazda. Król oderwał go, włożył na pierś Elizy, a ona doszła do siebie z radością i szczęściem!

Wszystkie kościelne dzwony dzwoniły same, ptaki latały stadami, a do pałacu ciągnęła taka procesja weselna, której żaden król nigdy nie widział!

Przeczytaj opowieść Hansa Andersena «Dzikie łabędzie» w innych językach: